piątek, 23 października 2015

Rozdział 41




Ludzie radzą sobie ze strachem na różne sposoby. Jedni starają się z nim walczyć, a inni ignorować. Problem w tym, że ignorowanie lub zaprzeczanie nie spowoduje, że strach minie. Uważanie, że strach jest czymś, czego nie powinniśmy czuć jest błędem, ponieważ każdy kiedyś musi się z nim zmierzyć. To normalne uczucie, takie jak miłość, gniew czy nienawiść. Nieważne w jakiej formie się pojawia i z jakiego powodu. W momencie, w którym paraliżuje cię strach nie przejmujesz się dlaczego, ponieważ skupiasz się na samym jego odczuwaniu. Powód jest mniej istotny, bo zawsze może się zmienić.  \Moim sposobem na radzenie sobie ze strachem było jego ignorowanie, ale to nie oznacza, że przestałam go odczuwać.
- Po prostu musimy to na spokojnie przemyśleć. – odparł Justin, który zapewne uważał, że wcale nie zorientowałam się jak bardzo jest zdenerwowany chodząc po pokoju w tę i z powrotem. W przeciwieństwie do niego po mnie nie było tego widać. Zajęłam miejsce w wygodnym wiklinowym fotelu, w którym chwilę temu, nim zajrzałam do torby z moimi ubraniami, byłam szczęśliwa i opanowana. Wpatrywałam się w pustą ścianę i było mi z tym dobrze. Nie musiałam tego roztrząsać. Wiedziałam, że tak będzie. To dla niego uwierzyłam, że uda nam się uciec, ale sama w głębi wątpiłam w to. Od początku byłam świadoma tego, do czego doprowadzimy. Mike nigdy nie przegrywa. Zawsze dostaje to, czego chce. A tym, czego teraz chce jest najwyraźniej moja śmierć. - Walizki były cały czas w bagażniku. – analizował dalej, a ja pochłonięta ścianą przede mną mogłam się założyć, że rozzłoszczony chwyta się za głowę. Czułam całym swoim ciałem, że patrzy na mnie, oczekując jakiejkolwiek reakcji. Milczałam od jakiś piętnastu minut. Już nie mógł tego zwyczajnie wytrzymać. – Powiedz, coś proszę. – nie posłuchałam go. Podszedł bliżej i ukucnął przy mnie, przytrzymując się rękoma o oparcia krzesła. – Chociaż ten jeden raz chciałbym wiedzieć, o czym myślisz. – nie znalazłam żadnego słowa, które w tej chwili miałoby dla mnie jakikolwiek sens. Po prostu dotarło do mnie, że byłam bardzo naiwna. Głupia. Zawiodłam samą siebie… Zawsze musisz liczyć na to, że ktoś cię zawiedzie – to często się zdarza, ale zawieść samego siebie i nie móc zrzucić winy na kogoś innego, bywa czasem nie do zniesienia. Wszystko teraz było dla mnie właśnie takie. Nawet on, którego w nocy tak beztrosko zapewniałam, że jest całym moim światem - teraz kucający przy mnie i próbujący nawiązać ze mną jakikolwiek kontakt. Mój świat właśnie rozpadał się na małe kawałeczki, a ja mogłam tylko czekać i patrzeć na to z łamiącym się sercem i bezradnością wypisaną na twarzy. – Co masz na myśli? – zwrócił się do mnie stanowczym tonem, bo wydawało mu się, że ten łagodny nie jest w stanie nic zdziałać. Chwycił moje dłonie i potrząsnął nimi.
- Sądzę, że powinieneś ratować swoje życie i wyjechać. – to w sumie jedyna myśl, jaką chciałam mu przekazać. Masochistycznie wolałam zająć się przewidywaniem najgorszych scenariuszów na najbliższe godziny. Kto wie, może nawet minuty? Niż razem z nim zacząć wyzywać cały wszechświat za to, że jest przeciwko mnie.
- Chcesz tego? - Nie. Nie chcę byś odchodził. Nie wytrzymam tego po raz drugi, ale nie wybaczę sobie, jeśli Mike cię zabije.
- Tak.- odparłam spokojnie, nie mogąc na niego spojrzeć, kiedy go okłamuję.
- To dziwne, bo twoje oczy mówią co innego. – wskazującym palcem odgarnął kosmyk włosów, który wydostał się z mojego luźnego koka za ucho. Przegryzłam dolną wargę ze zdenerwowania.
- Znowu to robisz. – wreszcie spojrzałam w jego brązowe oczy, mając wrażenie, że robię to po raz ostatni. Pragnęłam zapamiętać każdy błysk, który się w nich tlił. Każdy mały szczególik jego oczu, którymi patrzył na mnie z tak wielką czułością i troską. – Zachowujesz się jakbyś wiedział o mnie wszystko. – nigdy nie przypuszczałam, że patrzenie na ukochaną osobę, może powodować tak obezwładniający ból.
- Znam cię i wiem do czego teraz dążysz… – złapał mój nadgarstek, kiedy uniosłam rękę, żeby wyswobodzić się z jego uścisku.-  Że robisz to tylko po to, żebyśmy się pokłócili i żebym zrobił to, co chcesz. – po tych słowach puścił mnie, wstał i zaczął rozglądać się po pokoju, obracając się do mnie tyłem. Nastąpiła długa chwila ciszy. Gdybyśmy wciąż tkwili w hotelu w Nowym Yorku, pewnie zostawiłabym go samego i poszła do swojego pokoju, ale teraz nie miałam gdzie uciec. Nasz pokój w Paryżu był wspólny, wszystko zaczęło być wspólne od kiedy zdecydowaliśmy się na ,,nowe życie,’’ które wygląda na to, że jest jeszcze trudniejszym od starego. Wstałam z fotela i powolnym, niezdecydowanym krokiem podeszłam do Justina, który najwyraźniej próbował się uspokoić. Prawym ramieniem objęłam jego szyję od tyłu, dłonią przywierając do jego serca. Biło bardzo szybko. Przełknęłam ciężko ślinę. Drugą dłonią zjechałam aż do jego pępka, opuszkami palców masując jego brzuch. Czułam jego zapach. Nosem musnęłam kawałek jego odsłoniętej szyi z  tatuażem PATIENCE. Zamknęłam oczy i rozedrganą dłonią czułam jak jego serce się uspokaja. Znów zaczyna bić w swoim normalnym rytmie. - Nie będzie tak. Rozumiesz? Nie zostawię cię samej. – westchnął już opanowanym tonem głosu, ale pobrzmiewała w nim nutka surowej stanowczości.
- Nie chcę cię stracić. – szepnęłam przytulając się do niego mocniej. Kiedy o tym pomyślałam, zebrało mi się na łzy, ale nie pozwoliłam sobie na płacz.
- Nie stracisz.- odwrócił się do mnie przodem i zamknął w swoich objęciach, głaszcząc po głowie. – Mam dobry pomysł.- odsunął się ode mnie. Jedną dłoń, położył na moim lewym biodrze, a druga ujął tył mojej głowy, wplatając palce w moje włosy, zmuszając mnie, bym spojrzała mu w oczy. - Musimy tylko wymeldować się z tego hotelu i zniknąć w tłumie turystów. – ucałował mnie w czubek głowy.
- Skąd ty to bierzesz? – spytałam zachrypniętym głosem. - Tą całą pewność. – uściśliłam.- Dlaczego jesteś taki pewny, że po raz kolejny uda nam się uciec? – spytałam, wycierając oczy obiema dłońmi i odrywając się od ciepłego ciała chłopaka.- Nie będziesz moim bohaterem i nie poświęcisz się za mnie. Jeżeli twój pomysł zawiera choćby jedną z tych rzeczy odpada. Nie piszę się na to.- uniosłam do góry obie ręce.
- Nie poświęcam się. Nie jestem bohaterem. Ja cie po prostu kocham Rachelle. Chcę cię chronić, ponieważ cię kocham. Wiem, że życie jest popaprane, ale mimo wszystkiego wierzę w to, że miłość zawsze wygrywa. Jeśli to kłamstwo, nie obchodzi mnie to, ponieważ nie chciałbym żyć w świecie, w którym miłość nic nie znaczy. – złapał mnie za ramię i pocałował mnie. Nie poruszyłam się ani o minimetr. Nie oddałam pocałunku. Po raz pierwszy nie oddałam jego pocałunku pełnego miłości. Po wyrazie jego twarzy  widziałam, że bardzo go tym zraniłam. - Rachelle, poddałaś się. Przy pierwszej okazji poddajesz się i jak pies z podkulonym ogonem, chcesz wrócić do tego psychopaty. Uważasz, że to jest w porządku? - spytał, a ja nic nie odpowiedziałam, wiedząc, że będzie kontynuował dalej. - I tu się mylisz! Nie masz racji! To nie jest w porządku! Masz prawo zacząć nowe życie bez niego. Jesteś niezależna, nie potrzebujesz Mike'a Howarda. Nie żyjesz jego życiem, tylko swoim! Dlatego teraz zobaczysz to, co chciałem ci pokazać, a wieczorem wyjedziemy stąd i poszukamy kolejnego miejsca. I jeśli będzie trzeba, będziemy to robić tak długo, aż Howardowi znudzi się szukanie nas.
Wahałam się. Z jednej strony byłam realistką i nie wierzyłam w to, że ten pomysł się powiedzie tak mocno jak on. Zazwyczaj szczęście mnie opuszczało. Z drugiej strony wiedziałam, że wolałabym przystać na jego plan, by być z nim jak najdłużej to możliwe. Jego wizja bardziej mi się podobała. Miał w sobie tyle energii i optymizmu. Nie chciałam zabierać mu tej wiary. Kto normalny, decyduję się na coś, w co do końca nie wierzy? Musiałam go w tym wspierać. To był sprawdzian dla nas obojga. Nie możemy się kłócić. Jesteśmy zdani tylko na siebie. Musimy naprawdę zacząć ufać sobie nawzajem.  Wcześniej żyliśmy samotnie. Nauczyliśmy się egoistycznie troszczyć o siebie samych. Teraz musimy przyzwyczaić się, że nasze decyzje są wspólne, nasze przetrwanie zależy od nas. Chodzi o nas i nasze szczęście. I to my ponosimy wszelkie konsekwencje naszych czynów.




*******



Nie chciałam by moim ostatnim wspomnieniem z Paryża była kłótnia w pokoju hotelowym. Może ja faktycznie za bardzo panikuję? To przecież całkiem możliwe, żeby zdjęcie zawieruszyło się w moich ubraniach i trafiło z nimi do torby, prawda?  Co w takim razie z listem po drugiej stronie? Tego nie potrafiłam wyjaśnić, ale Mike mógł domyślać się co planujemy. Jesteśmy oddzieleni od niego jakieś kilka tysięcy kilometrów lądu i cały Ocean Atlantycki. Paryż to wielkie miasto, może nie jest tak tłoczne jak Nowy York, ale i tak trudno znaleźć w nim dwoje osób, które w dodatku nie legitymują się prawdziwą tożsamością. Dlaczego wszystko musi wciąż zależeć od Howarda? Jestem tutaj po raz pierwszy i nie wiadomo, czy kiedykolwiek tu wrócę. Nie stracę tych wszystkich wspomnień ze względu na niego. Justin bardzo starał się, żeby ten wyjazd był idealny. Miałam zrobić awanturę, że chcę wyjechać, mimo że naprawdę pragnęłam tu zostać? Nie ma mowy.
Tym razem zdążyliśmy na rejs statkiem po Sekwanie o zachodzie słońca.
Rozglądając się dookoła spostrzegłam w oddali paryską replikę statuy wolności. Przysięgam, odnosiłam takie wrażenie jakbym wciąż była w domu, tylko w jakieś części miasta, którą rzadko odwiedzałam. Dwie godziny później przechadzaliśmy się przez nowoczesną dzielnicę La Defense. Na nocnym niebie świeciły gwiazdy i księżyc. Było spokojniej niż za dnia. Niestety nie byliśmy zupełnie sami. Od zakochanych par, które mijaliśmy spacerując po promenadzie biło szczęście. Zmartwienia wydawały się ich nie dotyczyć. Przyjęło się, że osób zakochanych nigdy nie powinno się słuchać, bo tracą umiejętność trzeźwego, realistycznego myślenia. Może to prawda. Może miłość zakłada nam te różowe okulary na twarz i koloruje nasz świat, sprawiając, że każde miejsce, w którym jesteśmy staje się naszym rajem. Mimo wszystko wiem, że jest warta tego błogiego szczęścia, które przez moment nam towarzyszy. Chciałam więc czuć się tak jak oni, jak zwykła, zakochana dziewczyna. Starałam się od samego początku, ale nie potrafiłam. Cały czas zachowywałam czujność. Świadomość zagrożenia nie opuszczała mnie ani na minutę. Stało się to chyba moim bezwarunkowym odruchem. Rachelle Roberts zaczęła się czegoś naprawdę obawiać. Bałam się dlatego, że wreszcie miałam coś do stracenia. Nie mogłam oprzeć się głupiemu przeczuciu, że śmierć czeka na mnie kilka kroków dalej. Zakochany człowiek na pewno nie powinien myśleć o śmierci, przytulając ukochaną osobę podczas zachodu słońca, a raczej wyobrażać sobie dalsze życie z nią. Justin i ja różniliśmy się bardzo od tych normalnych par. Byliśmy wielkim dziwactwem. Tak, to chyba dobre słowo. Znienawidzona była dziewczyna tyrańskiego dilera i urokliwy seks trener skazani na śmierć. Cała nasza wielka miłość, którą zostaliśmy naznaczeni zrodziła się z nienawiści i wzajemnego pożądania. Tak, dziwactwo to dobre słowo.
W pewnym momencie stanęliśmy przy jednym z najwyższych wieżowców. Głównymi drzwiami wyszła kobieta ubrana w czarną, ołówkową spódnicę i żakiet tego samego koloru. Szła powolnym krokiem, a spod jej żakietu wystawała biała bluzka zapinana na guziki. Zmęczonym wzrokiem spojrzała na zegarek, który nosiła na swojej lewej ręce.
- Szybko, chodź! – Justin szepnął mi do ucha, ciągnąc mnie za rękę w stronę zamykających się drzwi budynku. Kobieta nawet nie obróciła głowy, kiedy podbiegaliśmy w jej kierunku. Jak zahipnotyzowana szła na przód, nie zwracając na nas uwagi. Weszliśmy do biurowca, w którym wszystko było bardzo nowoczesne, w kolorach czerni i szarości. Wypastowana podłoga błyszczała i odbijała każde nasze stąpnięcie po akustycznym pomieszczeniu. Wnętrze przypominało połączenie centrum handlowego z hotelem. Stojąc na środku holu i spoglądając w górę można było zobaczyć wszystkie kondygnacje budynku. Niemal zakręciło mi się w głowie, kiedy zorientowałam się jak wysoko nade mną znajduje się sufit. Spodziewałam się tutaj chociaż jednego ochroniarza, ale budynek wydawał się całkowicie pusty. Doszliśmy do windy.
- Co my tu robimy? A jak ktoś nas złapie? Justin, to szczeniackie. Nie powinniśmy tu być. - szepnęłam spięta.
- Zaufaj mi, wszystko będzie dobrze. - wcisnął guzik wzywający cztery windy. Jedna z nich natychmiast się otworzyła. Jej ściany były potężnymi lustrami. Przejrzałam się odbiciu w lustrze. Nie pasowaliśmy do siebie. Nie byłam idealną dziewczyną dla niego. Justin wyglądał jak anioł z potężną siłą, a ja byłam sobą, zmartwioną i zakłopotaną.- Po prostu potrzebujemy trochę adrenaliny.- On potrzebuje adrenaliny? Gdybym wcześniej nie znała go, pomyślałabym, że mam do czynienia z wariatem. Uciekamy przed mordercą, a on potrzebuje adrenaliny. -Straciłaś chęć walki, trzeba ci ją przywrócić. 
- Oboje wiemy, że to przegrana walka. On jest silniejszy od nas.- oparłam się o ścianę.
- Nie dowiemy się, jeśli nie spróbujemy. Co mam zrobić, byś wreszcie w to uwierzyła? – spytał spokojnym, przyciszonym głosem. Wzruszyłam tylko ramionami. Odgarnął kosmyk włosów z mojego czoła. Spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. Oblizał spierzchnięte usta i szepnął mi do ucha.- Masz ochotę na numerek w windzie?- po moich policzkach rozlał się rumieniec. Zastanawiam się w takich chwilach czy on potrafi mi już czytać w myślach, przecież miał te swoje sztuczki uwodziciela… Wtedy zaczynam się modlić by tak nie było.
- Windy ostatnio nie kojarzą mi się zbyt dobrze. – pokręciłam głową z politowaniem, przegryzłam dolną wargę, na co on zareagował śmiechem.
- Chodzi ci o ten pierwszy raz, kiedy rozbierałem cię wzrokiem w windzie, do której weszła starsza kobieta z dzieckiem, czy może wtedy, kiedy wracaliśmy z klubu kipiący seksem i musieliśmy cholernie długo na nią czekać? A może przypomniałeś sobie tę chwilę, w której prawie bym cię miał, gdyby nie Mike, otwierający drzwi dwa piętra wyżej? – spytał filuternie się do mnie uśmiechając i dając mi słodkiego buziaka w policzek. Mówiąc to myślałam o tej Gorginie, która wydawała mi się podejrzana. Przyglądając się mu i jego rozbrajającemu uśmiechowi nie miałam serca się na niego gniewać. Naprawdę nie chciałam się z nim kłócić, chociaż ten temat mnie dręczył. Dręczyła mnie niewiedza.
Wjechaliśmy na ostatnie piętro.
- Zawsze chciałem to zrobić, kiedy byliśmy w Nowym Yorku. – wyznał zadowolony, że zaciągnął mnie ze sobą na górę na sam dach budynku. Chyba mu nie wspominałam, że mam lęk wysokości. Na górze było bardzo wietrznie i chłodno. Złożone dłonie na piersi przycisnęłam do ciała i stanęłam w bezruchu. Justin szedł do przodu. W pewnym momencie zatrzymał się, a ja otworzyłam szeroko oczy ze zdumienia. Miałam zacząć na niego krzyczeć, żeby się nie wygłupiał, tylko do mnie wrócił. – Chodź, podejdź bliżej. - wyciągnął do mnie rękę stojąc pół metra od krawędzi budynku. Ciszę przerywał tylko świst wiatru. Jeśli myślał, że to jest romantyczne, to się przeliczył. Teraz to chyba zrozumiałe, dlaczego dziwactwo tak bardzo mi do nas pasowało. - No chodź.- zaśmiał się.- Rachelle, co jest nie tak?
- Boję się. - wydukałam wreszcie, niezbyt zachwycona tym, że musiałam się do tego przyznać.
- Będę cię trzymał. Nie spadniesz. - jego ręka wciąż była wyciągnięta w moją stronę.
- Nie, zostanę tutaj. Wierz lub nie, ale doskonale wszystko widzę. - spuściłam wzrok na czubki swoich butów. Kiedy do mnie wrócił uspokoiłam się.-  Mam już wystarczająco podniesiony poziom adrenaliny.
- Czy kiedykolwiek pozwoliłem ci spaść? – spytał, obejmując mnie w tali. Próbowałam sobie przypomnieć taki moment. Nie, on nigdy nie pozwolił by coś mi się stało. To Nate wpakował mnie do wody w Champlain o mało mnie przy tym nie topiąc, ale on nigdy nie zrobił niczego by mnie skrzywdzić, a jeśli kiedykolwiek czułam się przez niego zraniona, to zrobił to tylko po to, by zapewnić mi bezpieczeństwo.
- W porządku, ale uważaj. - westchnęłam po chwili zastanowienia, chociaż jeszcze nie byłam gotowa na to, by ruszyć się z miejsca.
- Byłbym idiotą, gdybym pozwolił mojej dziewczynie spaść z trzydziestopiętrowego wieżowca, nie uważasz? - chwycił mnie za rękę, dodając mi odwagi.
- Twoja dziewczyna nie dałaby ci potem żyć. – zażartowałam. Naprawdę nie wiem dlaczego w tamtej chwili było to dla mnie zabawne. Może to kolejny objaw strachu. Nietypowy, ale czemu nie?
- Nie musiałaby tego robić, bo skoczyłbym za nią. - odparł z lekkością w głosie i wzruszył ramionami tak, jakby mówił o jakieś błahostce, wcale nie zapewniając mi tym zdaniem, że poświęciłby dla mnie swoje życie.
- Od kiedy ty jesteś taki uroczy? - uśmiechnęłam się szeroko, drocząc się z nim i ujmując zziębniętymi palcami jego rozpiętą, czarną, skórzaną kurtkę z zamkiem błyskawicznym.
- Od zawsze, nie pamiętasz? - pocałował mnie z czułością, wciąż kierując się w stronę krawędzi dachu wieżowca.
- Ale nad twoją skromnością musimy jeszcze popracować. - szepnęłam w jego usta, rozluźniona i nieświadoma, że sekundę temu zmanipulował mnie, odurzając namiętnym pocałunkiem.
- Chwyć mnie za ręce i nie puszczaj.- złączył nasze obie dłonie razem przez co zrobiło mi się cieplej. Czułam się jakbym była tą bohaterką z filmu, w którym statek rozbija się o górę lodową.  Uśmiechnęłam się szeroko i zamknęłam oczy, czując wiatr we włosach. Trwaliśmy tak w tym momencie i było naprawdę miło. Z każdą sekundą moje zaufanie, którym go darzyłam rosło.
- No, no, no. Kogo my tu mamy? – usłyszałam niski ton głosu. Otworzyłam nagle oczy i spojrzałam w dół. Wystarczyłby jeden niekontrolowany ruch, żebym spadła. Justin przycisnął mnie odruchowo do swojego ciała, za co byłam mu w tym momencie niezmiernie wdzięczna. Spojrzałam z przerażeniem w kierunku, z którego jak mi się wydawało dochodził głos. Zobaczyłam Thomasa i Ricka. Dwóch najlepszych ochroniarzy mojego byłego. Brakowało tylko jego, Mike'a Howarda. Rozejrzałam się po dachu, nie puszczając Justina ani na sekundę. Szukałam dobrze znanej mi blond czupryny i morderczego wyrazu twarzy. Nigdy nie przypuszczałam, że stojąc na krawędzi dachu dostanę palpitacji serca, nie dlatego, że mogę spaść na dół, ale dlatego, że mój psychiczny były chłopak mnie znalazł. Justin stanął przede mną wyciągając pistolet z tylnej kieszeni spodni.
- Nie zapomnieliście o czymś, gołąbeczki? Szef się o was dopomina. – wyszczerzył lśniące, białe zęby Rick.
- Jeszcze nie dotarło do niego, że już wypisaliśmy się z klubu psychicznych popaprańców?  - spytał zgryźliwie Justin, niekoniecznie zainteresowany odpowiedzią.
- Z tej roboty nie możecie zrezygnować żywi. Myśleliśmy, że o tym wiecie. –odparł chłodnym tonem Thomas, który stał po lewej stronie swojego kumpla.
- To zabawne, bo ja wciąż żyję. – wzruszył ramionami z błyskiem w oku Justin. Był cholernie odważny, ani razu głos mu się nie załamał.
- Już niedługo, szkoda że będziemy musieli zabić też ją. – kiwnął w moją stronę głową Rick. – Była taka obiecująca. – prychnął z udawanym żalem. - Cóż suka to suka, zawsze tak twierdziłem i zdania nie zmienię.- spojrzał mi prosto w oczy, kpiąc ze mnie. Odwzajemniłam jego spojrzenie. Gdyby nie jego masa wydrapałabym mu oczy, żeby nie mógł już patrzeć na nikogo w ten sposób. Co jak co, ale jego mądrości nie cieszyły się moim uznaniem. - To co, liczymy do trzech czy macie jeszcze jakieś specjalne życzenie? – nastąpiła cisza. Miałam jedno życzenie. Brzmiało ono mniej więcej tak: ,,Wynoś się stąd i zostaw nas w spokoju'', ale każdy idiota wie, że to zmarnowane życzenie. Nie mniej jednak dzięki niemu zyskujesz parę sekund życia więcej. – Okej, raz… dwa...- nagłe usłyszałam strzał. Zamknęłam oczy i skuliłam się za Justinem. To była ta chwila, o której myślałam cały poranek. To chore przeczucie mnie nie zawiodło. Nagle zdałam sobie sprawę, że to wszystko trwa jakoś nienaturalnie długo. Powinnam już być niezdolna do jakiejkolwiek myśli. Może to Justin pierwszy strzelił? Odważyłam się otworzyć oczy. To co zobaczyłam wprawiło mnie w osłupienie. Rick leżał na betonie. Obok niego stał Thomas z bronią w dłoniach wycelowaną w jego kierunku. Trafił w prawie udo. Postrzelony Rick był całkiem zszokowany. Justin stał przede mną nieruchomo z wyciągniętą bronią, całkowicie oniemiały.
- Przykro mi Rick, już od dawna chciałem się z tego wypisać. Mike to chory człowiek, stary. Robię to, co muszę, ale już nigdy więcej nie zabiję niewinnych ludzi. Mam dzieci Rick. Jaki mogę dawać im przykład? Jak mogę wracać do domu, całować moją dziewczynę i mówić, że wszystko jest w porządku? Te wszystkie twarze śnią mi się po nocach. Boję się o życie moich bliskich, bo mam wrażenie, że Howard będzie tym, który wkrótce krze mi ich zabić. Jeśli strzelisz do nich, ja zabiję ciebie, a nie chciałbym tego robić.
- Co ty pieprzysz Thomas?  Strzelaj do nich, załatwimy to i wracamy do domu! Przestań zachowywać się jak zasrany dzieciak! – syczał przez zaciśnięte zęby i splunął na podłogę dłońmi tamując krwawienie. Obok jego zranionej, krwawiącej nogi leżał pistolet. – Thomas patrzył na niego uważnie, ale nie wydawał się być przejęty słowami swojego partnera. Martwiłam się tylko o to, żeby Justin nie powiedział w tej chwili nic głupiego. Pragnęłam cicho i niezauważona przemknąć w stronę drzwi.
- Stałeś się jego wierną kopią. Wcześniej nigdy nie zabiłbyś niewinnej kobiety. Nie ma już dla ciebie ratunku. – Rick chwycił za broń i trzęsącą ręką celował nią w nas z furią w oczach. – Skoro teraz chce zabić nawet ją, nie jest już człowiekiem. Nie pozwolę by to samo stało się z tobą. - Nagle kolejny strzał.- Ostrzegałem cię. 
Zadrżałam i zamknęłam oczy na widok rozbryzgującej się krwi. Thomas po raz kolejny strzelił do Ricka. Następnie pochylił się nad leżącym i sprawdził puls. Poczułam ulgę, powinnam się cieszyć. Nigdy nie spodziewałabym się takiego obrotu sprawy.
- Nie powinienem był tego zrobić, po tym jak ostatnio mnie potraktowałaś. Zwrócił się wreszcie do mnie, wstając z klęczek. Tak, pamiętam. Justin wyjechał na misję, a ja jeszcze miałam nadzieję, że Howard się zmieni. Tamtej nocy wyzywałam Thomasa i Ricka, za to że zamknęli go w jego pokoju bez żadnego nadzoru i pozwolili mu się naćpać. Teraz żałuję, że mu wtedy pomogłam. Nie zasługiwał na ratunek. - Mike jest tyranem, a ja obiecałem sobie, że już nigdy nie przyłożę ręki do jego złych czynów. Wiesz, że wierzę w Boga? Nie chcę zginąć w piekle za jego grzechy. Jednak jeśli będę musiał to zrobić, zabiję was. – Justin uniósł broń, ale błyskawicznie zatrzymałam go napierając swoją dłonią na spluwę. - Więc nie zmuszajcie mnie, żebym na was wpadał, bo następnym razem to zrobię. Wynoście się stąd. – ostatnie zdanie warknął. Widać, że ta cała sytuacja go wykończyła. Dwa razy nie trzeba było nam powtarzać. Podbiegliśmy do wyjścia, ale Justin nagle szarpnął mnie w przód. Szybko zabrał broń pozostawioną przez martwego już Ricka, spojrzał porozumiewawczym wzrokiem na Thomasa, dziękując mu za uratowanie nas i poprowadził mnie w stronę drzwi. Jeden spokojny dzień, tylko tyle chciałam. Byłam roztrzęsiona tym wszystkim. Justin przytulał mnie do siebie całą drogę do hotelu. Zamiast do pokoju, poszliśmy na parking gdzie zostawiliśmy nasze wypożyczone auto.
- Co teraz? – spytałam wreszcie, spoglądając na niego szklistymi od płaczu oczami.
- Jedziemy stąd. – szepnął spoglądając na mnie i odpalając silnik.
- Więc to już koniec, pięknych widoków, romantycznych chwil, udawania normalnych ludzi? Wracamy do strachu, śmierci, bólu i okrucieństwa? – spytałam zrezygnowanym tonem. Opadłam bezwładnie na oparcie siedzenia. – Będzie mi tego brakowało. – mruknęłam smutno, kiedy wyjechaliśmy z podziemnego parkingu. Ta cała sytuacja nas wykończyła. - Skąd mógł wiedzieć, że jedziemy do Paryża? – spojrzałam na niego ożywiona, przerywając smętną ciszę.
- Może zgadywał? – wbił wzrok w czerwone światło na skrzyżowaniu prawdopodobnie mając nadzieję, że przez to, jakieś rozwiązanie samo przyjdzie mu do głowy.
- Mike nie bawi się w zgadywanki. Nie robi takich rzeczy, dopóki nie upewni się, że to prawda. Jest człowiekiem czynu. – w samochodzie było słychać tylko dwa nierówne oddechy. Nic więcej. – To oznacza, że Mike jest tutaj razem z nami. – wydedukowałam słabym tonem. Wyjęłam z torby mój sztylet, ostry przedmiot, którego zimno nie wiadomo dlaczego było w stanie mnie teraz uspokoić. Mój ukochany podążył za mną wzrokiem.
- Co ty robisz? – spytał zaskoczony.
- Muszę mieć coś, czym mogę się obronić. Nie chcę pokazać mu, że się go boję. Nie może mieć nade mną jakiejkolwiek władzy.
- Masz rację. Chyba zostaniemy jeszcze w Paryżu. – uśmiechnął się do mnie, ruszając samochodem jak tylko zaświeciło się zielone światło. Teraz byłam przerażona jego zachowaniem. Czemu z niektórych rzeczy tak trudno nam zrezygnować?
  



******



Dwa tygodnie, dokładnie tyle minęło od podjęcia naszej szalonej decyzji o pozostaniu w Paryżu. Paradoksalnie w tej chwili stał się dla nas najbezpieczniejszym miejscem na ziemi. Thomas prawdopodobnie przekazał Mike’owi wiadomość, że uciekliśmy stąd. Ludzie Mike’a szukają nas wszędzie, tylko nie tutaj. Na wszelki wypadek codziennie spaliśmy w innym hotelu, ale cały czas w obrębie miasta. Montmartre  to dzielnica kultury i sztuki okupywana przez artystów. Na szczycie wzgórza przynależącego do tej części miasta znajduje się bazylika Sacrè Coeur. Zapowiadał się pogodny, spokojny dzień. Poszukaliśmy jakieś uroczej małej kawiarni. Zamówiłam nam ciepłe croissanty i herbatę.
- C’est tout Madame? * - spytał przystojny czarnowłosy francuz z wąsem i zielonymi oczami, wręczając mi papierową torebkę z wypiekami.
- Qui, merci beaucoup.**- uśmiechnęłam się olśniewająco popisując się moimi nowo nabytymi umiejętnościami posługiwania się językiem francuskim, mimo że bez problemu mogłam się porozumieć ze wszystkimi językiem angielskim. Justin zabrał swoją herbatę i obejmując mnie ostentacyjnie w pasie i podprowadził do stolika przy oknie. Usiedliśmy na wysokich krzesłach, biała para unosiła się z naszych kubków.
- Dlaczego wciąż podrywasz przy mnie innych facetów?
- Nie robię tego. – zaprzeczyłam, wsypując cukier do herbaty i mieszając ją łyżeczką.
- Robisz. – zmarszczył brwi jak zawsze, kiedy mu się sprzeciwiam.
- To była zwykła życzliwość.- protestowałam niezrażona jego wnikliwym wzrokiem.
- Nie, ten uśmiech nie jest życzliwością. W ten sposób zawsze uśmiechasz się do mnie. – Czy mi się tylko zdawało, czy on naprawdę był urażony? Myślałam, że tylko żartuje.
- Naprawdę? Nie wiedziałam, że do ciebie uśmiecham się inaczej niż do innych ludzi. Nie miałam pojęcia, że jesteś na tyle ważny, żeby któryś z moich uśmiechów był specjalnie zarezerwowany dla mnie.
- Wiesz, że jestem cholernie o ciebie zazdrosny.
- Świetnie, kolejny psychopata do mojej kolekcji…
- Stanowczo za dobrze cię uczę. Możemy już skończyć z manipulowaniem ludźmi.
- W porządku. Mogę tego nie robić, jeśli ty się tego zaczniesz wystrzegać. – uniosłam jedną brew do góry w powątpiewaniu. On godziny nie wytrzyma bez pokazywania wszystkim wokół jak bardzo jest pewny siebie. Osiem na dziesięć dziewczyn przechodzących obok niego zawsze obraca się w jego kierunku. Pod tym względem powinien być brzydszy. Musiałabym mu założyć karton na głowę i wyciąć mu tylko dziury na oczy, żeby mógł wiedzieć, gdzie idzie.
- To co innego. Ja żyję z tym od wielu lat. To już zaczęło być moim usposobieniem, nawykiem. – zaczął jeść croissanta i patrzeć na mnie tym swoim urzekającym spojrzeniem.
- Złym nawykiem, który trzeba zmienić. – miałam podsunąć mu mój pomysł z kartonem, kiedy koło mnie stanął jakiś mężczyzna po czterdziestce.
- Jesteś taka piękna. Czy mógłbym cię namalować? – spytał po angielsku. W ręku trzymał brulion papieru zawinięty w rurkę. Na jego ramieniu zawieszona była torba. Z przednich kieszeni wystawały mu pędzle.
- Nie, nie mógłbyś. – wtrącił ostro Justin. Spojrzałam na niego zaskoczona. Artysta spłoszył się i pospiesznie wyszedł z kawiarni.
- Czemu go wygoniłeś? – spytałam z żalem. Chciałam swój portret, a on mnie go pozbawił.
- Bo nie chcę by cię rysował jakiś obcy gość. Jedynie ja mogę cię namalować. – teraz to wymyślił…
- Ale ty nie potrafisz malować, Justin. Nie chcesz mojego portretu?
- Wole ciebie żywą. Z portretem nie można zrobić wielu rzeczy. – parsknęłam śmiechem i wróciłam do jedzenia ciepłego croissanta.
Nieoczekiwanie drzwi z hukiem trzasnęły o ścianę, rozbijając ich szklaną część.
Podskoczyłam z przerażenia.
- Pod stół!- usłyszałam krzyk Justina i szybko zanurkowałam pod blat. Ludzie zaczęli krzyczeć. Pociski trafiały w ściany, kieliszki, krzesła i stoły. Przytuliłam się bardzo mocno do Justina.
- Wszyscy na ziemię! Wzrok w podłogę! Ktokolwiek podniesie głowę dostanie prosto między oczy. – zagrzmiał władczy głos. Wbiłam palce w szyję Justina. Słyszałam jak czyjeś kroki miażdżą kawałki potłuczonego szkła i stają się coraz głośniejsze. Wkrótce mężczyzna stanął tuż przed nami. Podniosłam powoli głowę, oddychając głęboko.
- Jestem pewny, że bardzo tęskniliście. – czułam się tak, jakbym śmierć spojrzała mi w oczy.– Zapakować ich do ciężarówki i rozstrzelać pozostałych. - To był Mike, który przyszedł po swoją zemstę. Spodziewaliśmy się tego. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, bo piętnaście osób, które pechowo wybrały tą samą kawiarnię co my, z naszego powodu zostaną pozbawieni życia. Czułam się tak, jakbym to ja ich zabijała. To wszystko miało się skończyć. Mieliśmy żyć długo i szczęśliwie. Dlaczego nie wyczułam momentu, w którym powinnam się poddać? Spojrzałam prosto w oczy chłopaka, którego kiedyś kochałam. Był potworem, a jego oczy były przepełnione nienawiścią i wściekłością. Nic więcej. Żadnego żalu, skrzywdzenia czy smutku. To był Howard, który zabija, który przetrzymuje biedne kobiety w piwnicy, który nie ma ludzkich uczuć, który uwielbia zadawać cierpienie. Justin miał odwagę wytrzymać jego spojrzenie. Ja nie potrafiłam. Osoba, która była miłością mojego życia celowała do mnie z odbezpieczonej broni.
Kiedy czegoś się boisz, czujesz się tak, jakbyś w zawrotnym tempie zjeżdżał windą w dół bez możliwości zatrzymania się. Strach zabiera ci oddech i uświadamia niebezpieczeństwo. Strach nie jest ani czymś dobrym ani złym.
I w końcu, to właśnie strach, jest tym instynktem, który pozwala nam przetrwać.

_________________________________________________
*Czy to wszystko, proszę Pani?
**Tak, dziękuję bardzo.





_______________________________________

Jest mi bardzo przykro.
Wiecie, że zaczął się rok szkolny.
Dla mnie jest on szczególnie ważny.
Klasa maturalna.
Każdy człowiek (normalnie myślący) 
przerwałby na moim miejscu
pisanie do czasu, aż skończą się matury.
Jednak ja nie wytrzymałabym bez pisania
i wiem, że skrzywdziłabym tym Was,
a i tak jestem cholernie Wam wdzięczna,
 że czekacie tak długo na kolejny rozdział.



Moim priorytetem na najbliższe pół roku będzie matura.
Nie wiem, co ile dodam rozdział.
Obiecuję Wam jedno, że nie zostawię tego opowiadania
Raz w miesiącu na pewno spodziewajcie się rozdziału.
Proszę, uszanujcie to i jeżeli kochacie tą historię tak jak ja
wiem, że przetrwacie to.
Ja przynajmniej mam nadzieje, że to przeżyję do maja.
W tym roku niezależnie od wszystkiego potrzebuje Waszego wsparcia.
Wiecie, że komentarze bardzo motywują.
Pomysły same wchodzą wtedy do głowy.
Napisanie rozdziału nie zajmuje mi dwie, trzy godziny.





Chciałabym, żebyście dali znać, że czytacie i czekacie.
Bo taki jeden komentarz, potrafi sprawić,
że siedzę pół nocy i piszę ten rozdział.
Bardzo Was cenię i nie wiem, co jest nie tak.
Czy po prostu macie już dosyć? 
Chcecie, żebym to jak najszybciej skończyła?
Znudziło Wam się? Może brakuje Wam czegoś?
Czegoś się spodziewacie?
Trzymajcie się i mam nadzieję,
że zobaczę tą śliczną dwudziestkę pod tym rozdziałem.






Wiem, że to ,,chwyt poniżej pasa'' ale...
 Is it too late now to say  #SORRY ?





Jeśli spodobał Ci się ten rozdział, bądź uważasz, że całkiem go zawaliłam, 
tudzież zniszczyłam twoje wszelkie wyobrażenia, 
lub po prostu wiesz, że sprawi mi to wielką radość i być może zainspiruje, 
napisz komentarz.

ROZDZIAŁY | LISTA INFORMOWANYCHZWIASTUN | KONTAKT


HASZTAG: #AddictedToDeathPL